Kurt Vonnegut "Trzęsienie czasu"
W 2000 roku kupiłem "Trzęsienie czasu" Kurta Vonneguta. Skuszony zapewne tytułem (skojarzyło mi się z podróżami w czasie, które uwielbiam; jakkolwiek by tego nie interpretować), a także ekranizacją innej powieści tego autora ("Matka noc" z Nickiem Nolte w roli głównej), która przypadła mi do gustu. Dostałem coś na co nie byłem przygotowany. Jakieś takie pitolenie starego pisarza, który rozlicza się ze swym dość długim żywotem, narzekając na wszystko na co się da. Musiało upłynąć 12 lat, podczas których książka zmieniała jedynie miejsce na półce biblioteczki (a ostatnio nawet samą biblioteczkę na większy regał), bym odważył się zrobić do niej kolejne podejście. Godnym wzmianki jest również fakt, iż poprzednio udało mi się przebrnąć jedynie przez 57 stron, kiedy to umęczony ogłosiłem swą kapitulację.
Zapewne kluczem do oczarowania się tą "podszytą czarnym humorem powiastką filozoficzną" (jak można przeczytać na okładce) było skrócenie dystansu wieku między mną a autorem, a co za tym idzie, moje większe oczytanie i doświadczenia - a co tam, zaszaleję - literackie, oraz pogłębiające się zgorzknienie względem otaczającej rzeczywistości. Tak, nie ma się co oszukiwać, starzeję się.
Największe wrażenie zrobiły na mnie streszczenia opowiadań, rzekomo tak słabych, że autor nie odważył się skierować ich do publikacji. W "Trzęsieniu czasu" wyszły one spod pióra alter ego Kurta Vonneguta, czyli Pstrąga Zabijuchy, a sam Vonnegut jedynie je przytacza w kilku zdaniach szkicując fabułę. Miłośnicy bizarro-fiction powinni być zachwyceni. Sam mam za sobą podobną praktykę, bo jak inaczej wyjaśnić serię "Historia mojej miłości do hip hopu", którą w odcinkach publikuję na blogu?
Oczywiście nie tylko wspomniane streszczenia warte są przeczytania. Wydawca wcale nie przesadził z opisem na okładce. Więc jeśli tak jak ja, zaliczyliście falstart z tą pozycją, wróćcie do niej po latach. Starzeje się razem z nami... tak jak wino ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz