wtorek, 24 lutego 2015

O tym jak Sean Penn uratował mi życie...

   Był to rok 2009 i niejako no doczepkę wybrałem się z trzema kolegami na daleki Hel... na windsurfing (nie mylić z surfingiem). Dlaczego na doczepkę? Bo o windsurfingu pojęcia nie miałem i mieć żadnego nie zamierzałem. Ot - chciałem po prostu na 5 dni wyrwać się nad polskie morze.



   Interesująca nas historyjka była jedną z wielu podczas tego wyjazdu, które mógłbym Wam opowiedzieć (kto wie, być może kiedyś to się stanie), ale nie wdając się w bardziej szczegółowe wprowadzenia zacznę od: siedzą sobie takie dwie na plaży, popijają Desperadosa (więc od razu ode mnie propsy). Ja siedzę akurat sam, bo każdy z moich trzech kompanów miał akurat jakąś ważniejszą sprawę (jeden chciał się przespać, drugi pojechał do sąsiedniego miasta do fryzjera, a trzeci poszedł na stronę). No i patrzę na te dwie, a jedna próbuje zrobić sobie i koleżance słitfocię (od razu się przyznaję - wówczas takiego słowa nie znałem, ale robiły to na bank). Widzę, że się dziewczyna męczy, bo łatwe to nie jest, a i tak jak bardzo byśmy się nie wysilali to wszystkie takie fotki i tak wyglądają tak samo. Pochodzę więc i proponuję, że ja im zrobię zdjęcie. Czarnula popatrzyła jakbym miał im zaraz ten aparat zarekwirować i podziękowała. Spoko - odpowiedziałem i udałem się na swój leżaczek pić kolejne piwko. Być może sprawę obgadały, że chyba jednak nie chciałem im skroić aparatu, bo za chwilkę, ta sama dama, która dwa kiwnięcia ogonem temu mojej pomocy nie potrzebowała, teraz po nią przyszła. Prawdopodobnie nie wysiliłem się na nic innego jak kolejne "spoko" i poszedłem czynić swoją powinność. Dziewczęta zapozowały, ja zrobiłem im zdjęcie, one podziękowały. Nie wiem jak Wy, ale ja nigdy nie lubię robić tylko jednej pozy (zdjęcia, ma się rozumieć) i proponuję kolejną. Zrobiłem drugą, później trzecią i - jako że w tle była ładna palma - zaproponowałem sesję przy palmie. I wtedy pojawił się jeden z moich kolegów (ten, który poszedł za potrzebą) i mówi do dziewczyn: "On tak zawsze... bo jest reżyserem filmowym". Nie wiem czy zdarzyło się Wam kiedyś coś takiego jak podrywanie na reżysera, ale ja przyznam, że mi kilka razy tak. Zawsze niejako onieśmielony, ale w duchu myślący sobie "A co qrwa! W końcu wyreżyserowałem film. To, że amatorski, to, że niskobudżetowy, to, że z zamaskowanym luchadorem w roli głównej, kosmitami, potworami, robotem i mumią - dalej czyni mnie reżyserem filmowym.". Zresztą to i tak nie ma znaczenia, bo żadnego filmu przecież kręcić nie trzeba, żeby kręcić dziewczyny, że się nakręciło ;) Jednak najlepszą rzeczą w podrywie na reżysera jest to, że w zasadzie nic nie trzeba robić - to one przejmują inicjatywę. Tak czy inaczej, miało to być jedynie miłą pogawędką zakończoną wspólną fotką. I tyle. De facto wspólna fotka też miała miejsce, ale chyba jej tu jednak nie pokażę, bo może panie by sobie tego nie życzyły...

   Minęło popołudnie, pośmialiśmy się z całego zajścia z kolegami i po spożyciu przysłowiowej zerosiódemki Passporta udaliśmy się do dyskoteki na plaży. Dosiedliśmy się go jakiejś grupki osób, z których jedna była mocno w surfingu oblatana. Facet znał miejsca gdzie w Europie są najlepsze fale i w którym momencie roku, a to już dla mnie nie przelewki. Słuchałem z niemałym zaciekawieniem, bo przyznać się muszę, że bardzo lubię filmy o surferach (polecam "The Endless Summer", "Big Wednesday" i oczywiście "Point Break"). Kolesiowi chyba jednak znudziło się opowiadanie, moim dwóm kolegom znudziło się słuchanie, więc zostałem jedynie ja i kolega z plaży, który zafundował mi wspomnianą wcześniej prezentację. No i, Moi Mili, wchodzimy do tej dyskoteki, a tam są te dwie z plaży! Jakoś może troszkę inaczej wyglądają, ale obaj stwierdzamy, że chyba jeszcze lepiej. No cóż, wypadałoby podejść, bo przecież już się znamy. Zagadałem do blondyny, bo bardziej mi się podobała. A ona do mnie, że wyglądam jak mąż Jennifer Lopez. Kto?! (ówczesnym mężem J. Lo był Marc Anthony, taki może niezbyt urodziwy typ, no ale ja też urodą nie grzeszę, więc luz). Tym bardziej, że chyba nawet nie wiedziałem jak wygląda i kto jest mężem pani Lopez, ale skoro blondyna wyraźnie pozująca na J. Lo, mówi że jest się podobnym do jej męża to nie ma co z takim argumentem polemizować. Więc nie polemizowałem i ruszyłem na parkiet z moją nową żoną.


   Były tańce, szoty przy barze, jacyś kulturyści proszący blondynę do tańca. Co jednak najważniejsze - z żadnym z nich nie zatańczyła. Jedynie ze mną. Zdementuję tutaj od razu domysły, że być może dobrze tańczę. To nieprawda. Na trzeźwo mam problem z wejściem na parkiet, a po pijanemu problem żeby z niego zejść. Tym razem jednak pijany nie byłem, a w ręcz przeciwnie - trzeźwo pobudzony. Coś mi tam się w głowie majaczyło i próbowałem do tego czegoś jakoś doprowadzić, ale oto skończyła się dyskoteka...

   Przez chwil kilka szukałem, a to swojej pani, a to znów kolegi, który gdzieś mi umknął. Kolegi nie znalazłem, ale blondyna nie znalazła też koleżanki. Oczywistym stało się, że muszę rycersko odprowadzić ją do domku. Niestety do pogadania ze mną miało sześciu umięśnionych panów. Skoro nie potańczyli sobie w dyskotece to teraz postanowili to sobie odbić z nawiązką. Dosłownie odbić. Dość szybko oceniłem moje szanse w tej niezręcznej sytuacji. I wtedy, Moi Mili, pojawił się Sean Penn. No dobra, nie we własnej osobie rzecz jasna, ale przed moimi oczami stanęła jego rola w filmie "Fast Times At Ridgemont High" z 1982 roku (w reżyserii Amy Heckerling, na podstawie scenariusza Camerone'a Crowe).


   Totalnie głupi surfer, dla którego liczy się tylko surfing, a jedyne na czym się w ogóle zna to fale. Wszedłem w tą postać momentalnie. Lekko się bujałem, zacząłem zagadywać do tych kolesi czy oni też przyjechali tu surfować, tak jak ja, i o tym, że później jadę tam i tam, bo tam będą wówczas najlepsze fale. Pieprzyłem im głupoty tak dla nich nieistotne, że jeden w końcu skapitulował i powiedział do najbardziej niewytańczonego kolegi "Ty zostaw go. Chodźmy.". Co ciekawe jeszcze przez kilka minut musiałem z nimi iść (blondyna szła przed nami). Trochę gadałem o surfingu, ale przede wszystkim czekałem aż pojawi się pierwsze zejście z plaży. Odechciało mi się rycerskich zagrywek, a może po prostu tak głęboko wszedłem w rolę, że sam uwierzyłem w to, że jestem surferem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz