GDZIEŚ W CZASIE
SOMEWHERE IN TIME (1980)
reż. Jeannot Szwarc
Najpierw była powieść. W 1975 roku Richard Matheson opublikował "Big Time Return", wydane w Polsce pod tytułem filmowej adaptacji, czyli "Gdzieś w czasie". Przedstawione zostały w niej ostatnie dni życia 36-letniego scenarzysty, Richarda Colliera, u którego zdiagnozowano guza mózgu. Zatrzymując się w hotelu Coronado, mężczyzna przypadkiem dostrzega na wystawie upamiętniającej szczególnie ważne dla tej placówki chwile, zdjęcie pięknej aktorki, która przed 75 laty wystąpiła tu w przedstawieniu "Mały minister". Richard bez reszty zakochuje się w Elise McKenna i postanawia przenieść się w czasie do roku 1896. Robi to wprowadzając się w stan autohipnozy.
Mam do Richarda Mathesona słabość, choć jego twórczość znam bardzo wybiórczo. Dla mnie jest on przede wszystkim autorem genialnej powieści "Jestem legendą", którą po raz pierwszy przeniesiono na ekran w 1964 roku ("The Last Man On Earth" z Vincentem Price'em). To także autor nie wydanego u nas "Człowieka co malał" ("The Shrinking Man") i scenariusza bazującego na własnym utworze (ekranizacja to jeden z moich ulubionych filmów złotej ery science-fiction). Takie zabiegi zdarzały się Mathesonowi często, gdyż na potęgę pisał opowiadania, które później stanowiły podstawę scenariuszy kolejnych epizodów "Strefy mroku", ale także pokazał, że doskonale radzi sobie z cudzym materiałem, czego przykładem jest cykl scenariuszy na podstawie Edgara Allana Poe'ego, wyreżyserowanych przez Rogera Cormana (także z Vincentem Price'em w roli głównej).
Nic dziwnego, że po "Gdzieś w czasie" obiecywałem sobie wiele. Na dodatek powieść traktuje o podróży w czasie, czyli o temacie wyjątkowo mnie stymulującym. Niestety, polska okładka z 1994 roku okazała się doskonale zwiastować zawartość książki. Piekielnie nudne i ckliwe romansidło. Całe szczęście napisane zostało stosunkowo lekko, toteż przebrnięcie przez nie nie trwało zbyt długo. Cóż jednak z tego skoro ani postaci, ani fabuła nie były w stanie mnie emocjonalnie zaangażować...
Hollywood wykazało się większą wstrzemięźliwością w swej ocenie, a że nazwisko Matheson w dalszym ciągu otwierało tam wiele drzwi, dość szybko znalazły się 4 miliony dolarów na ekranizację powieści. Scenariuszowej adaptacji dokonał nie kto inny jak sam autor literackiego pierwowzoru. Matheson naniósł kilka poprawek co ożywiło nieco akcję, niestety kosztem dramatycznej głębi. Po pierwsze uzdrowił Richarda Colliera. Będącego u kresu życia bohatera zastąpił pocieszny fajtłapa, którego Christopher Reeve odtwarza przy użyciu tych samych środków wyrazu co Clarka Kenta, alter ego Supermana ("Superman II" miał premierę zaledwie dwa miesiące po "Gdzieś w czasie"). To co w powieści można było ująć w nawias postępującej choroby, w przypadku filmu nie pozostawia żadnych wątpliwości - nasz bohater faktycznie przeniósł się w czasie.
Po drugie uwspółcześnił akcję. Książka rozpoczynała się w roku 1971, a Collier cofał się do roku 1896, w filmie zaś z 1980 do 1912. Niby niewiele, ale przez te kilkanaście lat świat ruszył mocno do przodu. Upowszechniło się radio i kinematograf (oba, swoje pierwsze próby odnotowały w 1895 roku). Swoboda obyczajowa również poluzowała cugle - kobiety zrzuciły krępujące je gorsety. Filmową Elizą nie targają już wewnętrzne sprzeczności. Nie kieruje się sztywną etykietą jak jej książkowy odpowiednik szesnaście lat wcześniej. Słowa wypowiadane przez nią ze sceny miały większą siłę w 1896 roku, gdy emancypacja kobiet dopiero raczkowała.
Te zmiany nie wpływają jednak na ekranizację niekorzystnie. Reżyser Jeannot Szwarc, który dwa lata wcześniej nakręcił "Szczęki 2", rozsądnie zainwestował powierzone mu fundusze. Scenografia, kostiumy (nominacja do Oscara), charakteryzacja - stoją tutaj na wysokim poziomie, a piękny motyw przewodni w wykonaniu orkiestry pod kierunkiem Johna Barry'ego (nominacja do Złotych Globów) zostanie w naszej pamięci jeszcze długo po seansie. "Gdzieś w czasie" zarobił 9,7 miliona dolarów, więc bynajmniej nie okazał się klapą, choć wcielająca się w postać Elizy McKenna Jane Seymour narzekała, że studio nie zaangażowało się należycie w promocję filmu.
Myślę, że w przypadku "Gdzieś w czasie" ekranizację można nazwać zdecydowanie bardziej udaną od literackiego pierwowzoru. Nie oszukujmy się jednak, to w dalszym ciągu nic innego jak tylko wyciskacz łez ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz