Nieco ponad dwie dekady temu Tim Burton pokazał, że filmy o bohaterach z komiksowym rodowodem wcale nie muszą być infantylne i zaspokajać jedynie najbardziej prymitywne zachcianki w jarmarczno przaśny sposób. Jednym się to spodobało, innym nie, ale z pewnością zrewolucjonizowało podejście do tematu. Urodzony w 1970 roku w Londynie Christopher Nolan, także "Batmanem" (2005) wprowadził widowiska o facetach w trykotach na kolejny poziom. Tym razem już bez puszczania oczka do widzów, 100% realizmu... no może inaczej - 100% prawdopodobieństwa. Jego "Mroczny rycerz" z 2008 roku podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej, umiejętnie balansując między filmem akcji a rozbudowanym obyczajowym dramatem ze sporą dozą gierek politycznych. Trzecia odsłona, a zarazem zwieńczenie planowanej trylogii, miała być najmroczniejsza. I to na pewno się udało, ale ja wyszedłem z kina tą opowieścią przytłoczony.
Niestety film gdzieś zagubił głównego bohatera, a wielowątkowość fabuły co prawda zmusza widza do absolutnego skupienia, ale nie rekompensuje tego w dostateczny sposób. Scen akcji niby nie brakuje, ale pozostawiają niedosyt.
Być może to wina Heatha Ledgera, że jako Joker był za dobry, bo przy nim Bane w wykonaniu Toma Hardy'ego nie urzeka za specjalnie. Ot wielki koleś z dziwną maską na twarzy, któremu nie wiadomo o co chodzi.
Kolejnym niewypałem wydaje mi się Anne Hathaway jako Kobieta Kot. Ja rozumiem, że Nolan chciał wprowadzić do filmu możliwie jak najwięcej postaci z uniwersum Batmana, ale ta akurat po pierwsze wydaje mi się zupełnie zbyteczna, a po drugie strasznie drętwa. Chyba wciąż pozostaję pod wrażeniem Michelle Pfeiffer z "Powrotu Batmana".
Najlepsze wrażenie zrobił na mnie Joseph Gordon-Levitt, który na koniec... albo nie zdradzę Wam tego ;-)
"Mroczny rycerz powstaje" to kawał solidnego filmu. Być może nie do strawienia za jednym tylko posiedzeniem - taką mam nadzieję. Z pewnością wrócę do niego gdy ukaże się na DVD, ale po dzisiejszym, blisko 3 godzinnym seansie, mam ochotę wrócić do "Batmanów" Tima Burtona...