sobota, 22 lutego 2014

LOVE HER MADLY (2000)

LOVE HER MADLY (2000)

reż. Ray Manzarek


   Ray Manzarek studiował na wydziale filmowym Uniwersytetu Kalifornii w latach 1962-1965. Jak wszyscy doskonale wiedzą, poznał tam niejakiego Jima Morrisona, z którym powołał do życia kapelę o nazwie The Doors. Rola klawiszowca pochłaniała Raya na tyle, że nie miał czasu myśleć o filmach. Na pełnometrażowy debiut zdecydował się dopiero w 2000 roku, kiedy wszystkie możliwe kupony od instytucji THE DOORS zdawały się być już odcięte.


   Skończywszy 60 wiosen Ray doznał olśnienia. Przypomniało mu się, że przed laty Jim Morrison wspomniał mu o koncepcie na film o dziwnym miłosnym czworokącie, w którym o względy pięknej dziewczyny zabiega trzech mężczyzn. Historia jest przypieczętowana tragedią bowiem już od samego początku wiemy, że na końcu ktoś zginie... I tyle. Czy faktycznie takie słowa padły z ust Jima ciężko zweryfikować, przyjąć więc należy, że Ray nie kłamie. W myśl idei lepiej późno niż wcale 61 letni Ray Manzarek postanowił nakręcić swój pierwszy pełnometrażowy film, przy okazji oddając swego rodzaju hołd zmarłemu przyjacielowi.


   Początek opowieści od razu rzuca widza na głęboką wodę. Oto ktoś padł trupem. Nie wiemy jednak kto. Dowiemy się tego na końcu filmu oczywiście przez cały seans snując podejrzenia kto taki skrywał się pod zakrwawionym prześcieradłem. Na wszelki wypadek, żeby zszokowany widz, który właśnie zobaczył niezwykle realistyczną, przypominającą amerykańskie show typu "COPS", sekwencję zabierania zwłok przez koronera, mógł jakoś ogarnąć zawiłe meandry fabuły, reżyser głosem z offu przedstawia głównych bohaterów swego dramatu.

 

   Gram to wrażliwy artysta. Rzeźbi i maluje głównie swoją ukochaną Jennifer. Nie ma z tego wielkich pieniędzy i ogólnie jest niedoceniany, ale jak sobie tłumaczy, najwyraźniej po prostu jeszcze nikt nie poznał się na jego talencie. Dills ma zadatki na reżysera. Jego muzą jest oczywiście Jennifer, którą filmuje artystycznie nago. Dziewczyna zrzuca fatałaszki w dobrej wierze, chce zostać sławną aktorką, nie wie jednak, że Dills sprzedaje te filmiki obleśnemu onaniście. Gabriel jest wykładowcą na uniwersytecie. Właśnie reżyseruje sztukę, którą, jak się niebawem dowiemy, ukradł jednemu ze swoich studentów gdy ten popełnił samobójstwo. W głównej roli obsadził piekielnie zdolną (przynajmniej według niego) Jennifer.

 

   Fabuła filmu być może nie jest specjalnie ekscytująca, ale jak na średniej klasy niskobudżetowy dramat telewizyjny nadaje się w sam raz. Problem z tym, że Ray Manzarek nie ma zbytniego pojęcia o reżyserii (głos z offu przypomina siermiężne produkcje Edwarda D. Wooda Jra, nie bez powodu określanego mianem najgorszego reżysera na świecie). Ma ambicje i stara się, aby jego dzieło miało zapędy artystyczne, ale poetyki w tym tyle co w satyrycznym programie z początku lat 90. "Lalamido... czyli porykiwania szarpidrutów", w którym Yach Paszkiewicz eksperymentował z amatorskimi animacjami komputerowymi podkładanymi za pomocą bluescreenu. Aktorów dobrał sobie wyjątkowo mało utalentowanych. Jedynie grający Gabriela Madison Mason dźwiga przyzwoicie swoją rolę. Budżet też zapewne Manzarek wyłożył głównie ze swojej kieszeni. Być może udało mu się naciągnąć jeszcze kilka osób przekonując ich, że za historię odpowiada przecież sam Jim Morrison. Ten Jim Morrison, którego Ray Manzarek tak dobrze znał i z którym się przyjaźnił. Celowo podkreślam te fakty, gdyż w licznych dodatkach wypełniających po brzegi płytę DVD, reżyser zdaje się o niczym innym nie opowiadać. W scenach usuniętych możemy zobaczyć Wentwortha Millera (późniejszą gwiazdę serialu "Prison Break") jak na scenie szkolnego teatru recytuje poezję, podczas gdy na łóżku obok Jennifer daje popis swoich aktorskich umiejętności.

 

   Na koniec warto wspomnieć o muzycznych aspektach "Love Her Madly". Za tytuł filmu posłużył tytuł pierwszego singla z płyty "L.A. Woman" wydanej w 1971 roku. Piosenka pojawia się tutaj kilkukrotnie w dość osobliwej wersji (a może nawet kilku wersjach?). Podczas napisów końcowych możemy usłyszeć ją w oryginalnym wykonaniu. Może to i lepiej, że zostawiono ją dopiero na koniec, przynajmniej nie profanuje jej obraz... Ścieżkę dźwiękową skomponował niejaki Bruce Hanifan, wsparty tu i ówdzie przez klawiszowca grupy The Doors. Wisienką na torcie, i być może jedynym powodem, dla którego warto obejrzeć ten film, jest scena koncertu w klubie. Na scenie pojawia się sam Ray Manzarek oraz Michael McClure recytujący poezję.
   O oddaniu polskich fanów najlepiej świadczy fakt, że na portalu filmweb obraz Raya Manzarka otrzymał wysoką notę 7,6, podczas gdy użytkownicy IMDB przyznali mu jedynie - chociaż i tak na wyrost - 4,7/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz