THE BUDDY HOLLY STORY (1978)
reż. Steve Rash
Rozkoszne lata 50. kiedy chłopcy nosili krótko przystrzyżone włoski, a dziewczynki rozkloszowane sukienki, wszystkie dzieciaki żuły gumę i zapijały ją coca-colą. Czasy, kiedy biali nie bratali się z kolorowymi, a jedynymi słuszną muzyką było country i pieśni kościelne (ale jeszcze nie typowe gospel, bo to było zbyt czarne). Na tym gruncie narodził się rock 'n' roll siejąc zamęt w skrzętnie uporządkowanym przez ludzi starej daty (oldtimerów) świecie.
W tych czasach zaczynał Buddy Holly, który doskonale wiedział czego chce. Wiedział jaką muzykę chce grać, jak ma brzmieć, z kim się przyjaźnić i w kim się zakochać. Niestety odszedł przedwcześnie w wieku zaledwie 22 lat. Za życia nagrał jedynie trzy albumy, ale zarejestrowane, niepublikowane wcześniej utwory, wydawane były jeszcze 10 lat po jego śmierci.
Ciężko oceniać mi ten film pod kątem weryfikacji z rzeczywistą biografią Buddy'ego Holly'ego, bo po prostu jej nie znam. Przyznam, że nawet jego twórczość (poza kilkoma utworami) do czasu seansu pozostawała mi obca. Mogę natomiast wypowiedzieć się o filmie jako takim.
Ta wciągająca podróż sentymentalna jest dziełem debiutanta, Steve'a Rasha, który w młodzieżowym kinie rozkochał się do tego stopnia, że po 30 latach kariery nakręcił kolejne epizody "American Pie" ("American Pie Presents Band Camp" z 2005), "Dziewczyn z drużyny" ("Bring It On: All Or Nothing" z 2006 i "Bring It On: In It To Win It" z 2007) i "Ostrej jazdy" ("Road Trip: Beer Pong" z 2009). Być może nie są to obrazy wysokich lotów, ale skoro ktoś chce je oglądać, to ktoś musi je kręcić. Padło akurat na Rasha. Ja i tak będę mu dozgonnie wdzięczy za wyreżyserowanie mojej ulubionej młodzieżowej historii miłosnej "Can't Buy Me Love" z 1987 roku. Wróćmy jednak do "Opowieści o Buddym Hollym". Tytułowego bohatera zagrał iście wirtuozersko Gary Busey. Tak, tak, Gary Busey. Ten sam, który później zagrał m.in. w "Zabójczej broni" (1987), "Predatorze 2" (1990), "Na fali" (1991), "Liberatorze" (1992) i "The Gingerdead Man" (2005) oraz całej masie przeciętnych akcyjniaków, których pozwolę sobie nie wymieniać. Za rolę był nominowany (jedyny raz w swojej karierze) do Oscara (ostatecznie wygrał Jon Voith za "Powrót do domu"), do Złotego Globu (najlepszym aktorem w komedii/musicalu okazał się Warren Beatty za "Niebiosa mogą zaczekać"), wygrał BAFTA Award, nagrodę Stowarzyszenia Krytyków Filmowych z Los Angeles, NSFC Award i zajął drugie miejsce według Kółka Nowojorskich Krytyków Filmowych.
Jako że piosenkarz zginął w katastrofie lotniczej (razem z nim w samolocie byli The Big Bopper i Ritchie Valens) zaledwie u progu swej kariery, film przedstawia jedynie 4 lata jego życia. 33 letni Gary Busey, aby wiarygodnie odtworzyć 19-22 letniego artystę, musiał zrzucić ponad 15 kilogramów. Wszystkie znajdujące się w filmie piosenki Buddy'ego zaśpiewał osobiście, jedynie partie gitarowe zostały zdubbingowane przez Jerry'ego Zarembe (Zarembę?). Pozostali aktorzy grający muzyków również sami grali i śpiewali. Nie muszę chyba dodawać, że taki zabieg daje niezwykle realistyczny rezultat, co oczywiście stanowi niezaprzeczalny atut filmu. A zresztą, sprawdźcie sami ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz