czwartek, 10 maja 2012

IRON SKY czyli niespełnione obietnice


    Już miałem napisać, że kino nazisploitation XXI wieku jest do dupy, ale byłby to osąd niesprawiedliwie krzywdzący dla takich obrazów jak chociażby "Bloodrayne: The Third Reich" Uwe Bolla i "Dead Snow" Tommy'ego Wirkola. To po prostu "Iron Sky" jest do dupy, ale nie bądźmy trywialni i przypatrzmy mu się bliżej...



    Gdy w roku 1945 III Rzesza chyliła się ku upadkowi naziści wysłali z tajnej bazy na Antarktydzie misję na Księżyc. Po 73 latach od tamtego wydarzenia na Księżycu ląduje amerykański statek kosmiczny. Wzięty do niewoli czarnoskóry astronauta ma przy sobie zajebiście wypasiony telefon komórkowy, który okazuje się być urządzeniem bardziej zaawansowanym niż wielki komputer nazistowskiego naukowca. Staje się to impulsem, by wreszcie wyruszyć na podbój Ziemi.

    No właśnie, ja wiem, że się czepiam, ale czy astronauci mogą zabierać ze sobą w loty w kosmos telefony komórkowe? I wreszcie - skoro taki telefon okazał się lepszy niż cała elektronika III Rzeszy to jak do cholery poradzili sobie oni przez ponad 70 lat na Księżycu??? To nie jedyne pytania, z którymi przyjdzie się zmagać widzowi podczas seansu. Zapytacie dlaczego? Ano dlatego, że film nie potrafi zahipnotyzować odbiorcy, ba! nawet zaciekawić. Jak to możliwe?

    W 2009 do sieci trafił niezwykle klimatyczny zwiastun. Sprawił on, że zacząłem z niecierpliwością wyczekiwać na premierę filmu. Zapewne tak samo jak producenci, którzy wsparli "Iron Sky" dodatkowymi funduszami, by film można było dokończyć.


    Być może to był największy błąd niespełna 33-letniego fińskiego reżysera Timo Vuorensola, rozbudził w widzach oczekiwania, których nie był w stanie spełnić. To tak jak z przedwyborczymi obietnicami, gdy przyszli posłowie obiecują nam góry złota, a kiedy już zostaną wybrani interesuje ich jedynie żarcie z koryta, do którego zostali dopuszczeni.


   Nie mogę mieć pretensji do warstwy wizualnej. Wyczarowanie takich efektów przy budżecie sięgającym zaledwie 10 mln $ to sztuka nie lada. Kostiumy również (co nie powinno akurat za specjalnie dziwić, w końcu nazi) cieszą oko. Produkcja ciągnęła się od początku 2006 roku i chwała reżyserowi, że doprowadził ją do końca, ale nie pozostało to bez wpływu na odbiór całości, która jest bardzo nierówna. Sceny wydają się niedokończone. To tak jakby rozkroić pomarańczę, nacisnąć ją dwa razy i uznać, że więcej soku nie można już z niej wycisnąć.


    Przerobiona scena z "Upadku" ("Der Untergang" 2004) jest zabawna. 10-ciominutowa wersja "Dyktatora" Chaplina, którą nauczycielka wyświetla na lekcjach dzieciom też jest pomysłem przednim, szczególnie, że po przybyciu na Ziemię będzie miała okazję zobaczyć jej pełną dwugodzinną wersję. Nawet wybielenie murzyna i próba przerobienia go na Aryjczyka mogą wywoływać uśmiech, o tyle ten sam "czarnoskóry" jako bezdomny w scenie ze skinheadami, budzi w nas już jedynie irytację. Takich irytacji jest niestety dużo więcej.


   A zakończenie to już istne "Gwiezdne wojny", czyli coś czego ja akurat nie trawię. Na dodatek samo pojawienie się liter końcowych wywołuje największe zaskoczenie. "Jak to? To już koniec? Tak bez sensu? Tak po prostu?".

   Wielkie oczekiwania - niespełnione obietnice. Jako odtrutkę proponuję klasykę. Może być "Ilsa: She Wolf of the SS" z 1975 ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz