wtorek, 19 czerwca 2012

Historia mojej miłości do hip hopu cz.1

   Kilka dni temu, idąc na pocztę by odebrać kolejne filmy zgłoszone na Festiwal Filmowy "Kocham Dziwne Kino", spotkałem przyjaciela z dawnych lat, z którym dzieliłem miłość do hip-hopu. Oczywiście, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, "wzięło nas na wspominki", czego owocem jest czytany teraz przez Was tekst.

HISTORIA MOJEJ MIŁOŚCI DO HIP HOPU

     ROZDZIAŁ   I

   Gdy nie posiada się starszego rodzeństwa, a rodzicom muzyka powiedzmy "nie przeszkadza", gust muzyczny młodego człowieka kształtują najczęściej starsi koledzy. Nie inaczej było ze mną, tyle tylko, że ani AC/DC, ani IRON MAIDEN, ani tuzy ówczesnej elektroniki (J.M.J., KOTO, KITARO) to nie była ta estetyka, która wciągnęłaby mnie bez reszty. Całe szczęście na początku lat 90. (chyba nie muszę dodawać, że XX wieku?) na moim osiedlu została założona telewizja satelitarna i dzięki audiowizualnemu kolażowi, który oferowała stacja MTV (jeszcze wtedy nadająca teledyski, a nie durne reality show) miałem wgląd w wielki świat muzyki (sceptycy teraz wypomną mi wynalazek, który zowie się radiem, ale - z całym szacunkiem - to coś innego). Zanim jednak to nastąpiło stałem się regularnym klientem małego sklepu muzycznego, w którym zaopatrywałem się głównie w plakaty filmowe z Sylvestrem Stallone oraz kasety magnetofonowe (na odtwarzacz CD miałem jeszcze czekać ładnych parę lat). Przy wyborze kaset najczęściej kierowałem się znajomością nazw zespołów (SCORPIONS, IRON MAIDEN), ale zdarzało się, że wygrać mogła po prostu atrakcyjna okładka.

   Pewnego zimowego dnia (1990/1991), gdy polskie kina nadrabiały zaległości spowodowane przynależnością do Bloku Wschodniego (a można było zobaczyć wtedy m.in. "Interkosmos", "Elektronicznego mordercę", "Robocopa 2" - sam byłem na nich w nieistniejącym już kinie "Mazur"), moją uwagę przykuł wizerunek czarnoskórego, zamaskowanego mężczyzny, siedzącego w skórzanym płaszczu na masce samochodu i trzymającego shotguna, który zdobił piracką kasetę magnetofonową wydaną przez firmę "Euro Star" (ale w sumie ustawy o ochronie praw autorskich jeszcze nie było, więc może sformułowanie nieoryginalną będzie bardziej trafne). Dźwięki, które popłynęły z głośników miały na dobre zadomowić się  w moim  sercu...


  Co prawda naówczas nie sposób było nie kojarzyć "U Can't Touch This" MC Hammera, "Ice Ice Baby" Vanilli Ice'a czy "Walk This Way" Aeorsmith i RUN D.M.C., ale to co oferowało wydawnictwo "Rhyme Syndicate Comin' Through" nie miało nic wspólnego z mainstreamem. Żadna z ksywek artystów, których utwory tworzyły ową kompilację nie mówiły mi niczego. Jako, że należę do pokolenia, które w szkole podstawowej miało przyjemność poznawać tylko jeden język obcy, a był nim... ;-), moja znajomość angielskiego mierzona mogła być co najwyżej w promilach. Przy tłumaczeniu chociażby tytułów musiałem posiłkować się słownikiem, a było to zadanie o tyle karkołomne, że większość tekstów to slang. Jedyne co tak naprawdę mogłem poczuć to flow (ten termin również był mi obcy), a tego najwięcej miał koleś kryjący się pod pseudonimem ICE-T.


   Od tego momentu wszystko stało się dla mnie jasne - muszę zdobyć inne nagrania ICE'a-T. Rozpocząłem więc wędrówkę po pabianickich stoiskach muzycznych (sklepy były rzadkością). Głównie pytałem o Ice'a, ale też baczną uwagę zwracałem na innych czarnych artystów, których podobizny zdobiły okładki kaset. Najczęściej pojawiającym się pytaniem, jeśli sprzedawca w ogóle chciał ze mną podjąć jakiś dialog, było - "A jak to się pisze?"
- Icete - odpowiadałem.
- Ej Heniek, weź zobacz czy jest icete.

   Początki były trudne, ale stanowiły wyzwanie i doskonałą zabawę. Chyba nie muszę dodawać, że nijak miało się to do czasów internetu...

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz